19 marca 2020

Rozdział I



Demony przeszłości

Kartonowe pudło, opisane jako „zastawa”, upadło z łoskotem na posadzkę. Szklana zawartość zabrzęczała, a towarzyszący temu nieprzyjemny, ostry dźwięk, sugerował, że niewiele ze spakowanych przedmiotów pozostało.
- Cholera! – zaklęła dziewczyna, przegrzebując rozbite talerzyki. – To wszystko... to porażka, po prostu.
Nerwowym ruchem odsunęła pudło na bok i usiadła po turecku na zakurzonej podłodze, chowając twarz w dłonie. Przez zabrudzone okno, przysłonięte lekko pożółkłą firanką, wpadały ciepłe promienie czerwcowego słońca. Kiedyś czerwiec był ulubionym miesiącem Letycji, zawsze z niecierpliwością czekała na dwudziesty dziewiąty, by móc bez skrupułów objadać się urodzinowym tortem i pochłonąć bez pamięci w rozpakowywaniu prezentów. Dziś ani czerwiec, ani urodziny nie stanowiły żadnego powodu do radości. Potęgował to fakt, że to właśnie w tym miesiącu czekać miała ją przeprowadzka i powrót do miejsca, z którego wraz z ojcem przed paru laty uciekła.
- Jak to możliwe, że znowu tam wracamy?
Letycja Acela była zaledwie piętnastoletnią dziewczyną naznaczoną dotkliwie rodzinną tragedią. Od czterech lat mieszkała w Anglii, w hrabstwie Rutland, gdzie w malowniczym miasteczku Oakham, uczęszczała do pobliskiej szkoły, próbując (albo udając) wieść spokojne życie na tyle, na ile było to możliwe. Wraz z ojcem przeprowadzili się tutaj w roku dwa tysiące dziewiątym, po nieprzyjemnych wydarzeniach, o których chciała zapomnieć, a co przychodziło jej przez te lata z niemałym trudem. I kiedy wydawało się, że powoli zaczyna radzić sobie z traumą, ojciec z dnia na dzień oświadczył, że wracają do Polski.
Bywały słowa wywołujące u ludzi cierpki posmak na języku, ukłucie strachu niosące ból od serca po całe ciało, zesztywniający niepokój wysysający nawet najdrobniejsze uczucie radości jak pijawka emocjonalna. Tym słowem dla Letycji była właśnie Polska.

Tego dnia, gdy Marek Acela przekazał córce wiadomość o przeprowadzce, dziewczyna kłóciła się z nim przez wiele godzin, stosując różne metody: od argumentów po szantaż i płacz, później na kilka dni postanowiła zamilknąć. Nic nie pomogło. Dla Marka ta sytuacja również nie znajdowała się w zakładce tych komfortowych i zdolnych do przyjęcia bez wprowadzania chaosu w spokojną codzienność. Powrót do Polski oznaczał powrót do miejsca tragedii, czy może być coś gorszego? Po tych czterech latach wiedział, że nie jest gotowy, aby zmierzyć się z demonami przeszłości, które wciąż zatruwały mu życie, chociaż głośno o tym nie mówił. Był mężczyzną, ojcem, kiedyś mężem – poczuwał się do odpowiedzialności, do bycia opoką dla bliskich bez obciążania ich własnymi problemami, czy było to dobre wyjście? Dla stanu psychicznego Marka nie, ale z aktorską perfekcją udawał, że nic go nie rusza.
Być może tak zahartowała go praca. Był weterynarzem, często sprawdzał stan zdrowia zwierząt rzeźnych, dotykał je drżące, zaglądał w wielkie przerażone oczy zaszklone od łez, a następnie badał ich mięso, bez pogardy do siebie, ale z tlącym się głęboko w sercu małym płomyczkiem współczucia. Wybrał ten kierunek, bo kochał zwierzęta, niemniej z czasem miłość trzeba było odsunąć na bok, bo samą miłością rodziny nie dało się utrzymać. Życie nie głaskało po głowie nikogo.
Marek wszedł na strych. Unoszący się w powietrzu kurz podrażnił mu nos niczym pieprzna mieszanka i kichnął aż trzy razy pod rząd . To wyrwało Letycję z zadumy. Spojrzała na niego wzrokiem pozbawionym emocji, nawet tych złych. Mężczyzna przysiadł obok córki, dostrzegł odrzucony na bok karton ze ślubną zastawą z wyraźnym wgnieceniem na rogu. Chyba nic z niej już nie będzie – pomyślał i zwrócił się do dziewczyny.
- Nadal się dąsasz?
- Tak – odpowiedziała stanowczo.
- Jesteś okrutna! – skwitował, próbując nieco rozluźnić napiętą jak struna atmosferę.
- Ja? – odburknęła. – Egocentryk.
- Zapomniałem – zaczął – mam pod opieką nastolatkę w trudnym wieku.
- Albo ja – żachnęła się, podłapując temat – ojca, który nie uczy się na błędach.
- To ucieczka jest błędem – zaprzeczył, wbijając wzrok w zabrudzone okno. – Niby do czego nas zaprowadziła? Na myśl o powrocie wpadamy w panikę, Letycjo, to nie jest wyjście, nie możemy uciekać. Co było, minęło, zrozum.
- Ale mi dobrze tutaj! – rzekła uniesionym głosem. – Mam przyjaciół. Jak wrócimy zostanę sama.
- Na to nie wiem co ci odpowiedzieć, co doradzić.
- No właśnie – odparła, zniżając ton głosu. – W tym wszystkim tylko ja będę poszkodowana.

***

Dziesiąty dzień lipca nie zachwycał pogodą. Było parno i pochmurnie, nie dało się odczuć nawet najlżejszego powiewu. Drzewa stały nieruchomo wokół starej posiadłości w sercu niczego – wszystko wyglądało jak scena z dreszczowca. Letycja zatrzymała się przed bramą posesji i patrzyła nie dowierzając. Jestem tutaj, jak to możliwe? – wciąż zadawała sobie to pytanie.
Posiadłość rodziny Acela znajdowała przy ulicy Jesionowej w Olchowinach w gminie Murów, ponad dwadzieścia kilometrów Opola, nieopodal Stobrawskiego Parku Krajobrazowego. Dla Letycji ta lokalizacja oznaczała tylko jedno - koniec świata. Chociaż w Anglii również mieszkali w małym, przytulnym mieście, Londyn był na tyle blisko, że często jeździli tam z ojcem bez większego celu, więc nie czuła, żeby od cywilizacji dzieliły ją lata świetlne.
Tu było przeciwnie. Nie dość, że odnosiła wrażenie wszechobecnego wyobcowania, to mroczna i niepokojąca aura roztaczająca się nad posiadłością, przyprawiała Letycję o, dosłownie, mdłości. Sama myśl, że miała ponownie przekroczyć próg tego skalanego krwią domu, napawał ją obrzydzeniem. W głowie rysował się dziewczynie obraz ruszających od wijącego robactwa podłóg, przegniłych, oblepionych gęstą i żółtą mazią ścian oraz okien, które zaraz po zamknięciu drzwi same zabijały się deskami, trawiąc domowników wewnątrz obleśnej posiadłości. Wyolbrzymiała, jednak takie skrajne emocje budził w niej ten budynek.

Ekipa od przeprowadzek sumiennie, niczym zapracowane mrówki robotnice, roznosiła pudła, dorobek niemal całego życia Marka i Letycji. Większość niepotrzebnych rzeczy zostawili w Anglii: cenniejsze przedmioty zanieśli do skupu lub antykwariatu, zarabiając przy okazji trochę grosza (chociaż do biednych nie należeli), a całkiem nowe meble wraz z domem sprzedali młodej parze z dzieckiem. Postarali się wziąć ze sobą to co potrzebne i najważniejsze: pamiątki osobiste, te które jeszcze budziły jakiekolwiek dobre wspomnienia, ubrania, książki, trochę sprzętu domowego, ale tylko tego w miarę niedużego. Ustalili, że przeprowadzka będzie minimalistyczna – udało się. Ekipa za wiele do noszenia nie miała, za to sam dom wymagał generalnego remontu.
Marek wprawnym okiem oceniał z zewnątrz co trzeba naprawić, instruując jednocześnie, gdzie pudła mają zostać położone. Letycja widziała, że jest przejęty i rozumiała, że pod tą maską zafascynowania, czai się ogromny strach – to ją zabolało. On tak samo cierpi – pomyślała, przypominając sobie ostatnie trzy tygodnie, kiedy była dla niego oschła.
- Letycjo! – zawołał, kiedy ekipa uwinęła się z pudłami.
To wyrwało ją z rąk ściskającego niemiłosiernie sumienia, gryzącego i podsyłającego co rusz nowe wyrzuty.
- Tak, tato? – zapytała i podbiegła, żeby nie krzyczeć.
- Możesz wybrać sobie pokój i zanieść tam swoje pudła? Przynajmniej te najlżejsze.
- Jasne – odparła i wymusiła uśmiech. – Wezmę ten podpisany „bzdety”, same paści z biurka, powinnam unieść.

Westchnęła. Przekroczyła próg – nic się nie stało. Przez okna dalej wpadało mętne światło, podłoga, chociaż pokryta kurzem i rodziną roztoczy, nie ruszała się, a na ścianach jedyną obrzydliwością były stare, odarte tapety. Nie tak to miejsce zapamiętała. Przez te wszystkie lata wspomnienia dziewczyny przybrały demoniczne kształty, dom w każdym śnie jawił się jak najczarniejsza z czeluści piekła. A tu zwykła, zapomniana przez ludzką rękę posiadłość – pomyślała, nieco zawiedziona, jakby faktycznie chciała ujrzeć, to co sobie przed momentem wyobraziła, jakby to miało potwierdzić, że przyjazd tutaj był najgorszym z najgorszych możliwych wyborów.
- Wszystko dobrze? – zapytał ojciec z nieukrywaną troską, gdy Letycja od pięciu minut stała w miejscu.
- Tak, tak – powiedziała szybko. – Po prostu… musiałam przyzwyczaić się do tego widoku.
- Gdyby coś…
- Już wszystko będzie okay – uprzedziła ojca i zdecydowanym krokiem poszła w stronę schodów.
Na tyle zdecydowanym na ile pozwalała jej gra aktorska, a aktorka była z niej marna, to i ojca nie przekonał jej chwiejny chód.
- Masz telefon przy sobie – zapytał córkę, gdy już miała nastąpić na pierwszy stopień.
Letycja zwróciła się do ojca.
- Mam, bez obaw, dam sobie radę – skłamała.

Miejscami miała wrażenie, że zemdleje. Emocje szalały w niej jak nieprzewidywalny orkan - raz uderzał w nią gorąc, następnie niewyobrażalne zimno, a przecież szła tylko po starych, skrzypiących schodach. No co jest z tobą, dasz radę, to tylko dom, zwykły dom! – pokrzepiała się w myślach, choć ta przyśpieszona psychoterapia przynosiła mizerne skutki.
Stanęła na przedostatnim stopniu, wciąż trzymała pudło, tym razem bardziej jak narzędzie do obrony, chociaż nie wiedziała przed czym, w końcu wszystko co złe rozgrywało się w jej głowie. Wzrok wbiła w drzwi przed sobą, utkwione w ścianie, którą okalała niegdyś seledynowa tapeta w delikatny wzór liści. Drzwi były odrapane z opadłą klamką, obok znajdował się włącznik światła. Łazienka – skwitowała w myślach. Letycja, nabierając ponownie głęboki oddech, delikatnie wychyliła się i spojrzała na prawo. Na końcu widniało okno, podobnie jak wszystko tutaj, brudne i spękane, tuż obok znajdował się skórzany fotel w klimacie lat dziewięćdziesiątych. Pamiętam jak… ona siadała tam i czytała książki – pomyślała gorzko, czując cierpki smak sielankowych wspomnień.
Przymknęła oczy, na granicy rzęs pojawiły się, skupiające w większy twór, drobne krople. Łzy, tak dawno nie miała ich na sobie, dziwne i odstręczające uczucie. Odkąd uporała się z garem emocji, który wylano na nią tamtego pamiętnego dnia, i który długo jej towarzyszył w każdej strefie życia codziennego, nie płakała. Żadne wydarzenie po tragedii nie było na tyle mocne, aby wycisnąć z niej chociaż mikrolitr łez. Niemała ulga ogarnęła ciało dziewczyny, jakby niewidzialny rzemieślnik, wykuł jej serce na nowo z lepszego, lżejszego materiału.
Pozostawiła kartonowe pudło na szczycie schodów. Otarła drżącymi rękoma mokre policzki i zeszła z powrotem na parter.
- Nie dam rady – oznajmiła słabym głosem. – Nie teraz, nie dziś… może jutro albo jeszcze trochę później.
Marek odwrócił się. Ujrzał bladą córkę z policzkami połyskującymi od łez. Podszedł do niej nic nie mówiąc, przytulił zarazem po przyjacielsku i po ojcowsku. Stali tak przez jakiś czas w milczeniu, w sieni naprzeciwko schodów na piętro, pod nimi rozpościerał się obskurny czerwony dywan.
- Nie musisz – powiedział w końcu. – Na kilka dni przeprowadzimy się do wujka.

***

.   Od trzech dni przy ulicy Jesionowej huczało i stukało, nieznośny gwar niósł się po koronach drzew, tłumiąc ptasi śpiew. Remont ruszył zaraz na drugi dzień od przyjazdu Marka z córką. Mężczyzna postarał się zadbać o to możliwie jak najwcześniej, już w Anglii kontaktując się z ekipą. Uczynił to natychmiast, po telefonie od ojca, to za jego namową postanowił ponownie wprowadzić się do rodzinnej posiadłości.
- Marku. – rozległ się głos w telefonie.
Mężczyzna znieruchomiał. Nie spodziewał się tego, a przynajmniej nie teraz, nie był jeszcze gotowy na rodzinną rozmowę. Milczał.
- Marku tyle czasu minęło. Ja i mama martwimy się o ciebie i Letycje, tęsknimy.
- U nas wszystko dobrze – wydukał mechanicznie.
- Ela… mama – zaczął ojciec mężczyzny – jest z nią coraz gorzej. Bardzo by chciała, żebyście tu byli, u nas w Polsce.
- Letycja nie jest jeszcze gotowa.
- Rozumiem – nie naciskał.
Znowu nastała cisza.
- Marku wiesz jak mama kocha ten dom? Odkąd zachorowała, a minęły już dwa lata, nie byliśmy tam, nie dbamy o niego. Ludzie mówią, że niszczeje. Mamę to bardzo boli. My o nic więcej nie chcemy cię prosić, tylko wróć i zadbaj o nasz rodzinny zabytek. Jak nie dla mnie, to dla mamy, tak niewiele życia jej zostało.

Leszek Barczyk, rodowity krakowianin, od paru lat wraz z żoną mieszkał w Opolu. Był koło pięćdziesiątki, a sumiasty wąs zdobił jego pyzatą twarz. Ku zaskoczeniu Marka, z kilku ekip remontowych, tylko pan Leszek zgodził się wykonać zlecenie. Nie dziwił się. Po spotkaniu, na którym omówili plan działania, mężczyzna okazał się rozsądnym człowiekiem, któremu w głowie nie siedziały przesądy ani niepoważne wyobrażenia o duchach i demonach.
- To ten stary dom na Jesionowej? – zapytał mężczyzna, kiedy Marek oznajmił, że szuka ekipy do remontu.
- Tak, ta posiadłość – skwitował.
- Wie pan – zaczął mężczyzna – ludzie nie lubią się tam zapuszczać. Ja to bym i przyjął, ale wie pan, ludzie słuchają i gadają potem głupoty, że duchy tam jakieś są czy inne demony. Ja w to nie wierzę, ja prosty człowiek jestem, ale swoim problemów robić nie chcę.
Marek po kilku telefonach stracił nadzieję, że znajdzie kogoś do pracy. Debile… no debile – pomyślał wtedy, wertując w internecie ogłoszenia z działu budowlanego. Na szczęście trafił się rozsądny pan Leszek, którego numer widniał niemal na samym dole spisu. Niedawno założył firmę, więc nie gardził zleceniami, Markowi to wystarczyło.

***

Z punktu widzenia Letycji.
- U tego starego tetryka? – uniosłam głos. – Przecież tam śmierdzi lekami i oborą!
- To tylko parę dni – zapewnił.
- A skąd wiesz, że nas przyjmie? – Nie chciałam dać za wygraną.
- Dzwoniłem jeszcze przed przeprowadzką.
- I wszystko zrobiłeś za moimi plecami? – zdziwiłam się. – Czy moje zdanie coś dla ciebie jeszcze znaczy?
- Dobrze wiesz, że tak – oburzył się.
- To po co tu przyjechaliśmy? Wiedziałeś, że to ruina!
- Letycja – zastanowił się. – To był dobry moment, aby zmierzyć się z tym miejscem. Ja tego potrzebowałem, ty tego potrzebowałaś.

Zabolało mnie, kiedy okazało się, że spontaniczna decyzja, jak zapewniał ojciec, była już od połowy maja skrzętnie przez niego obmyślana. Wydawało mi się, że nie mamy przed sobą sekretów, a przynajmniej tak ustalaliśmy, że nie będziemy robić tajemnic z życia codziennego. Myliłam się.
Dom wuja był duży, moja rodzina na brak pieniędzy nie narzekała, ale sam wuj nie wyglądał na takiego, co mu się przelewało. W przeciwieństwie do swojego brata lekarza o specjalizacji chirurga, wuj Albert został rolnikiem. Uprawiał rzepak, miał kury na wolnym wybiegu, trochę krów mięsnych i mlecznych, certyfikowane eko gospodarstwo. Pomocą służyli mu dwaj synowie – ponad trzydziestoletni kawalerowie, którzy poza Litowice rzadko wystawiali nosy.
Teraz każdego ranka, czyli od długich trzech dni, witał mnie zapach krów i pianie koguta. Czasem do tego festiwalu osobliwości dołączał się Poldek, nie pierwszej młodości owczarek niemiecki. To nie był zły pies, jak ostrzegała plakietka na furtce, lubił aportować i tarzać się w trawie, a najbardziej, gdy drapałam go delikatnie za uszami. Szykowały mi się wiejskie wakacje.

Wuj Albert - wysoki, chorobliwie chudy - był młodszym bratem dziadka Juliusza – niższego i wyraźnie grubszego. Odkąd pamiętam, obaj nie przepadali za sobą, chociaż ojciec podkreślał, że za czasów, kiedy był bajtlem, pałali do siebie szczerą braterską miłością. Tylko co wpłynęło na ich relację? Kilkukrotnie słyszałam kłótnie wuja i dziadka, zawsze padało zdanie, które na dobre utkwiło mi w pamięci, używane zarówno, jako argument i zarzut: bo ona. Dziś wiedziałam, że tajemnicza „ona”, to była moja babcia Elżbieta Acela z domu Gabalska – źródło niezgody braci.
Babcia Elżbieta urodziła się w 1935 roku i od dziadka była starsza o prawie dziesięć lat. To ona w związku trzymała rękę dosłownie na wszystkim, tak zapewniał ojciec. Delikatnie mówiąc. Dla mnie nie była dobrą osobą – oschła, surowa o twarzy wiecznie niezadowolonej. Rodzina Gabalskich była mi zupełnie obca. Oprócz kilku wzmianek o rodzicach babci, nikt nie wspominał o dalszych krewnych. Z ust dziadka wychodziły tylko niewylewne historie jak ta, że większość zginęła podczas wojny. Inaczej wyglądała sytuacja w rodzinie Aceli – drzewo genealogiczne było obszerne i wszystkim nam w miarę dobrze znane. Jednak dziadek przez lata powoli zrywał kontakt, ja zdołałam poznać naprawdę niewielu członków.

Czasem ojciec, kiedy namolnie zadawałam pytania, odpowiadał, o ile sam wiedział. Czasem dziadek, jak trochę więcej wypił przy jakiejś okazji, a te zdarzały się naprawdę rzadko, wtedy zawiązany przez babcie język nagle się rozplątywał.
- Po śmierci rodziców Eli – zaczął Juliusz czerwony na policzkach. – Wzięliśmy i zrównaliśmy z ziemią ten przeklęty dom!
- O co ci chodzi, tato? – zapytał zdziwiony Marek.
- Synu, byłeś mały – odparł i zabrał łyk koniaku. – Ten cholerny dom, w tej cholernej okolicy snobów, wielcy panowie i jeszcze większe panie. Dupy w drzwiach im się nie mieściły! Ciągle coś im nie pasowało, a to, że głośno, że krzyki w nocy, że dziwni ludzie się u nas kręcą, a przecież nic takiego nie miało miejsca! – wydarł się, wciąż urażony tym, co go spotkało.
Zebrani goście posłali Juliuszowi wymowne spojrzenia.
- Jakie dupy, dziadku? – zapytała zaciekawiona dziewięcioletnia Letycja.
- Letycja! – zawołała Ramira z salonu. – Nie wolno ci tak mówić!
- Przecież zawsze mówiłeś, że to jest ten dom po rodzicach mamy – dopytywał Marek.
- Nie, to w Grankach Małych było – oznajmił. - Policja zaczęła się kręcić, padały dziwne pytania, oskarżenia, Ela już nie mogła wytrzymać, przenieśliśmy się tutaj w siedemdziesiątym piątym, jak miałeś dwa lata.

***

Mijał kolejny dzień, leniwa sobota. Letycja smętnie włóczyła się wokół gospodarstwa, zaglądając na zmianę, a to do krów, a to do kurczaków. W przechadzce towarzyszył jej Poldek, od czasu do czasu aportując piłkę. Jakbym cofnęła się o sto lat, niemożliwe, że to dwudziesty pierwszy wiek – pomyślała z goryczą.
Na polu rzepaku jeszcze nic się nie działo, siew przypadał na sierpień, Letycja rozglądnęła się jedynie i zawołała psa. Ruszyła w stronę nieużywanej stodoły nieopodal lasu, obok zarośniętego zbożem pola, z którego wuj Albert już nie korzystał. Pies wypuścił z pyska piłkę i znieruchomiał.
- Hej, staruszku – zawołała – co jest?
Skierowała wzrok, mniej więcej, w to miejsce, gdzie pies coś zwęszył. Nic nie widziała. Zboże delikatnie falowało na lekkim wietrze. Ptaki nurkowały w suchą toń roślin i wynurzały raz z tłustym robakiem, a raz z materiałem do budowy gniazda. Życie toczyło się - niezachwiane.
- Nic tam nie ma, Poldku – powiedziała, głaszcząc go pysku. – Idziemy.
Przestąpiła nogą nad ślimakiem, odwracając się plecami do zwierzęcia. Wtedy głośne i niespodziewane szczeknięcie oraz gardłowy warkot ostudził zapał dziewczyny. Serce zatłukło i nieprzyjemny, dreszcz obmył ciało Letycji. Odwróciła się niepewnie do psa. Poldek obniżył łeb i warczał na coś nieustannie, wpatrując uważnie w to samo miejsce. Może dzik tam jest albo sarna? – biła się z myślami.
Ponownie spojrzała w stronę pola. Cholerna, nic tam nie ma! – zaczęła się denerwować. Stanęła na palcach, dłonią osłoniła oczy przed jasnymi promieniami popołudniowego słońca. Nie bardzo wiedziała co ma szukać, gdzie skierować wzrok. Odpowiedź przyszła szybko i niespodziewanie.
- Co do…
W oddali na horyzoncie, po jej lewej stronie, ktoś lub coś, energicznie potrząsało suchym zbożem. Letycja wpatrywała się uważnie, nie mogąc rozszyfrować, jakie zwierzę (albo zwierzęta) idą w oddali przecinając na wskroś pole.
- Nie – zastanowiła się – to musi być jedno… zwierzę?

Letycja do samego końca próbowała logicznie wytłumaczyć dziwne zjawisko. Żałowała, że nie wzięła ze sobą telefonu, nawet gdyby z dokładnością opisała dzisiejsze zdarzenie, nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzyłby w taką nierealną opowieść. Sama w końcu cały czas wątpiła.
Istota przedzierająca się przez pole była duża, za duża jak na przeciętnego człowieka, ale każda komórka, przesyłająca obraz do mózgu, potwierdzała, że to ludzkich kształtów kreatura. Wydawało się, że kroczy na czworaka, tylko co jakiś czas wynurzając długie, łopatowate ręce zagarniające na boki zboże przed sobą – wolno posuwała się do przodu w stronę lasu za starą stodołą.
Czubek bladej łysej głowy, obrysowanej chaotycznym wzorem granatowych żył, wystawał ponad kłosy. Letycja sparaliżowana strachem nie potrafiła ruszyć żadną częścią ciała, chociaż w myślach trzeźwo oceniała sytuację, krzycząc do siebie – idiotko, wiej! Poldek zaszczekał głośno. Istota zatrzymała się.
- Zamknij się – wyszeptała stanowczo. – Poldek, błagam, zamknij się!
Blada głowa wynurzyła się ponad zboża. Oczom Letycji ukazała się ogromna spękana twarz o zapadniętych policzkach i oczodołach jak bezkresne dziury wypełnione mazią. Kreatura otworzyła usta z głębokimi rozdarciami w kącikach i po polu rozniósł się niski buczący dźwięk. Mdlący niepokój targał wnętrznościami dziewczyny. Pies zapiszczał przeraźliwie aż w końcu uciekł w stronę domu wuja Alberta, w ślad za nim ruszyła Letycja, której treść żołądka podeszła pod same migdałki.
Tej nocy nie zmrużyła oka.